środa, 6 stycznia 2016

• "Trzech panów w łódce nie licząc psa" Autor: Jerome K. Jerome

 
Kiedyś Paragraf 22 i pół. zrecenzował "Trzech panów w łódce nie licząc psa". A co ja sądzę o książce? 

Nie ma sensu powtarzania tego samego. Jak chcecie sobie poczytać o książce, to możecie wleźć na recenzje Łukasza. Zachęcił mnie On na tyle, że dodałam sobie książkę na wirtualną półkę "chcę przeczytać". Nie odbiła się moja chciejka echem. Cynamonowy Kącik postanowił mi ją sprezentować  Ja dodam od siebie, że jakby wszystkie przewodniki były tak napisane, to byłabym wielbicielem takiej literatury! 

Owszem, cytatów dałam wiele, niektóre z nich są długie, ale proszę o zrozumienie! Z ośmiu stron w Wordzie, czcionką Arial 10 zredukowałam cytaty na stron trzy. Jeżeli jakimś dziwnym trafem byłoby to dla Was mało fragmentów, to tu macie SIEDEM KOLEJNYCH. Czytajcie recenzję, czytajcie cytaty, kupcie książkę i bawcie się dobrze.
Powiedział przy tym, że niezbyt mieści mu się w głowie, aby Jerzy potrafił spać dłużej niż zwykle, skoro doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, tak samo w lecie, jak w zimie. Jego zdaniem, gdyby Jerzy rzeczywiście miał spać jeszcze dłużej niż zwykle, to lepiej byłoby już na dobre oddać ducha i w ten sposób oszczędzić sobie kosztów utrzymania.
Nie inaczej sprawa się ma, gdy jedziemy nad morze. Ja sam — kiedy rozmyślam nad tym w Londynie — zawsze postanawiam sobie, że będę co dzień zrywał się z łóżka wczesnym rankiem i biegł dać nura przed śniadaniem, w związku z czym z wielkim pietyzmem pakuję kostium i ręcznik kąpielowy. Zawsze biorę czerwony kostium. Kocham się w czerwonych spodenkach. Bardzo mi w nich do twarzy. A jednak po przyjeździe nad morze jakoś nie doznaję tej samej nieodpartej potrzeby kąpieli z brzaskiem dnia, jaką odczuwałem przed wyjazdem.

Na odwrót, mam wówczas wrażenie, jakoby silniej odzywała się we mnie potrzeba pozostania w łóżku do ostatniej chwili, a potem zejścia do jadalni i spożycia śniadania. Raz lub dwa razy hart ducha odniósł zwycięstwo. Wstałem wtedy o godzinie szóstej, odziałem się nieco, wziąłem kostium i ręcznik, po czym z pochmurną miną pokuśtykałem nad morze. Ale zadowolenia nie zaznałem. Nabrałem przekonania, że trzymają tu szczególnie zjadliwy wiatr wschodni, który tylko czeka, kiedy pójdę do kąpieli wczesnym rankiem; że ktoś pozbierał wszystkie kanciaste kamienie i poukładał je na wierzchu, a skały nadbrzeżne wyostrzył w szpic i czubki przysypał piaskiem, abym ich nie zauważył; w nocy zaś odepchnął morze na dwie mile od brzegu tylko po to, żebym musiał się skulić i szczękając zębami podążać w podskokach ku morskim falom po wodzie sięgającej mi do kostek. A kiedy wreszcie dotarłem do morza, było wzburzone i zachowało się w sposób obelżywy.

Oto olbrzymi bałwan podrywa mnie i, jak umie najbrutalniej, rzuca w postawie siedzącej na skałę, którą tam ustawiono z myślą o mojej osobie. Zanim zdołałem krzyknąć: „Oj, ojoj!”, i zorientować się w sytuacji, bałwan wraca i zabiera mnie na pełne morze. Walczę jak szalony prąc ku brzegowi. Wątpię, czy ujrzę jeszcze mój dom i przyjaciół, żałuję, że nie tak jak trzeba obchodziłem się z moją maleńką siostrzyczką, kiedy byliśmy chłopakami (nie z nią byliśmy, tylko z bratem, rzecz prosta)... I właśnie kiedy porzuciłem już wszelką nadzieję, bałwan, który mnie niósł, zawraca i zostawia mnie rozciągniętego na piasku jak rozgwiazdę. Staję na nogi, oglądam się na morze i widzę, że walczyłem o życie płynąc w wodzie głębokiej na dwie stopy. Znów biegnę w podskokach, ubieram się i ledwie żyw, niemal na czworakach wracam do hotelu, gdzie zapewniam wszystkich, że ranna kąpiel była świetna.
Tu ja stanowczo zaprotestowałem. Wycieczka morska dobrze nam służy, jeśli trwa dwa miesiące, ale tydzień na morzu - to okropność.

Odpływasz w poniedziałek żywiąc błogą nadzieję, że czeka cię wielka przyjemność. Powiewasz chusteczką na pożegnanie przyjaciołom, zapalasz swą największą faję i paradujesz po pokładzie z taką miną, jakbyś był kapitanem Cookiem, sir Franciszkiem Drakem i Krzysztofem Kolumbem w jednej osobie. We wtorek wolałbyś, żeby cię tu nie było. W środę, czwartek i piątek żałujesz, żeś wcześniej nie skonał. W sobotę jesteś zdolny przełknąć nieco bulionu, posiedzieć trochę na pokładzie i z bladym uśmiechem odpowiadać poczciwym ludziom, którzy się pytają, jak się teraz czujesz. W niedzielę zaczynasz znów chodzić i normalnie jeść. A w poniedziałek rano, kiedy z walizką i parasolem w ręku stoisz przy poręczy burty gotów do zejścia na brzeg - właśnie wtedy morze zaczyna ci się na dobre podobać.
Był w naszej szkole chłopiec, którego nazywaliśmy Sandford i Merton. W rzeczywistości zwał się Stivvings. W życiu swym nie spotkałem bardziej niezwykłego chłopaka. Jestem przekonany, że on naprawdę lubił się uczyć. W domu miewał straszne awantury o to, że nocami siedział w łóżku i uczył się greki, a od francuskich czasowników nieregularnych po prostu nie można go było oderwać. Nabił sobie głowę nieludzką i niezdrową ambicją: chciał być chlubą rodziców i dumą swej szkoły. Marzył o tym, żeby zdobyć nagrodę za naukę, a potem dorosnąć i być mądrym człowiekiem — roiło mu się w głowie od tym podobnych idiotycznych pomysłów. W życiu nie widziałem drugiego takiego cudaka, zresztą niewinnego, słowo daję, jak noworodek.

Otóż ten chłopczyna dwa razy na tydzień chorował i nie mógł iść do szkoły. Żadnego chłopaka choroby się tak nie imały jak tego Sandforda i Mertona. Jeśli tylko w promieniu dziesięciu mil pokazała się jakaś choroba, Stivvings zaraz musiał ją mieć ze wszystkimi komplikacjami. W czasie kanikuły dostawał bronchitu, na Boże Narodzenie miewał katar sienny. Po sześciu tygodniach posuchy walił go z nóg ostry atak reumatyzmu, a kiedy wychodził z domu w listopadową mgłę, wracał z porażeniem słonecznym.

Pamiętam, jak pod gazem rozweselającym wyrwano biedakowi wszystkie zęby. Wstawiono mu sztuczne szczęki, bo cierpiał szalone bóle zębów. Ale on natychmiast przeszedł na bóle newralgiczne i rwanie w uchu. Stale miał katar, wyjąwszy dziewięciotygodniową przerwę, kiedy przechodził szkarlatynę. Bez końca ulegał odmrożeniom. Gdy w roku 1871 wybuchła wielka epidemia cholery, jakoś ominęła nasze strony. W całej parafii zanotowano tylko jeden przypadek - był tym przypadkiem młody Stivvings.

W czasie choroby Stivvings musiał leżeć w łóżku, zajadać kurczaki, kogel-mogel i cieplarniane winogrona. Leżała ofiara w łóżku i łkała, że nie pozwalają jej odrabiać lekcji łaciny i że zabrali gramatykę niemiecką.

A my, wszyscy inni chłopcy, oddalibyśmy dziesięć trymestrów naszego szkolnego życia za to, żeby przechorować choć jeden dzień, i ani nam się śniło dawać rodzicom pole do dumy z potomstwa - lecz nie mogliśmy się nabawić nawet głupiego zdrętwienia karku.
Zaczęło się od tego, że. łódka wydała się paniom nie dość czysta. Wytarliśmy ławeczki i zapewniliśmy panie, że wszystko w porządku, ale nam nie uwierzyły. Jedna z nich przejechała po poduszce palcem wskazującym rękawiczki i wynik tej próby pokazała koleżance. Westchnęły i usiadły z minami pierwszych chrześcijańskich męczenników sadowiących się na stosie.
Nie chciałbym tu rozsiewać niegodnych plotek, a jednak wierzę niezłomnie, iż gdybyście wzięli zwykłą linę do holowania i wyciągnęli ją w szczerym polu, odwrócili się do niej plecami na pół minuty, a potem znów na nią spojrzeli, przekonalibyście się, że sama ułożyła się w kłębek na środku pola, pozwijała się, powiązała w węzły, straciła oba końce i zamieniła się w jeden wielki gruzeł. Aby go rozsupłać, trzeba przez dobre pół godziny siedzieć na trawie i cały czas kląć siarczyście.

Takie jest moje zdanie o linach holowniczych w ogóle. Oczywista, mogą być godne wyjątki; nie mówię, że ich nie ma. Są może liny, które przynoszą zaszczyt swemu zawodowi, rzetelne, przyzwoite liny - którym, gdy się je zostawi na chwilę, nie przywiduje się, że są robótkami szydełkowymi, i nie zaczynają same się dziergać, aby służyć jako narzuty na fotele. Powiadam: mogą być i przyzwoite liny. Mam nadzieję, że są. Ale ja się z nimi nie spotkałem.
W tej ciężkiej chwili zjawił się anioł przebrany za małego chłopca (nie wyobrażam sobie, by anioł mógł trafniej niż tym razem przybrać ludzką postać). Niósł dzban piwa, a w drugiej ręce trzymał jakieś coś na sznurku, co upuszczał na każdy płaski kamień po drodze i zaraz podrywał. Wywoływało to dźwięk nad wyraz niewdzięczny, natarczywy i denerwujący.

Zapytaliśmy tego wysłannika niebios (że nim jest, okazało się w chwilę później), czy nie wie o jakimś samotnym domu, gdzie mieszka niezbyt wiele niedołężnych osób (najchętniej - stare damy i sparaliżowani dżentelmeni), które można by bez większej fatygi sterroryzować i zmusić, by odstąpiły na noc łóżka trzem gotowym na wszystko mężczyznom. A jeśli nie, to może by nam wskazał jakiś pusty chlew, nieczynny piec do wypalania wapna lub coś w tym guście.
Wówczas Harris spróbował otworzyć puszkę scyzorykiem. Złamał go i paskudnie zaciął się w palec. Jerzy użył nożyczek. Prysnęły w górę i o mały włos nie wykłuły mu oka. Kiedy opatrywali swe rany, ja usiłowałem wybić dziurę za pomocą ostrego końca bosaka, ale bosak zjechał z puszki, a mnie rzuciło w mulistą wodę między łodzią a brzegiem, głęboką na dwie stopy. Nie naruszona puszka potoczyła się i rozbiła po drodze filiżankę.

Szał nas ogarnął. Wzięliśmy puszkę na brzeg. Harris poszedł na pole i przyniósł wielki kamień z ostrym szpicem, ja wróciłem do łodzi i przyciągnąłem maszt. Jerzy trzymał tę zarazę, Harris dzierżył kamień przystawiony ostrym końcem do jej denka, a ja podniosłem wysoko maszt, zbalansowałem go w powietrzu, zebrałem wszystkie siły i rąbnąłem.

Słomiany kapelusz Jerzego ocalił mu wtedy życie. Zachował ten kapelusz (to, co z niego zostało). W zimowe wieczory, kiedy pali się fajki i panowie opowiadają o niebywałych niebezpieczeństwach, jakie dane im było przeżyć, Jerzy zdejmuje go z gwoździa, pokazuje wszem wobec i odświeża mrożącą krew w żyłach historię, której za każdym razem dodaje nowych kolorów.

Harris wyszedł z tej opresji tylko skaleczony.

Teraz ja wziąłem puszkę w swe ręce i kułem ją masztem, póki zupełnie nie opadłem z sił. Wówczas zabrał się do niej Harris.

Ubijaliśmy ją na płasko, obtłukiwaliśmy na graniasto, kuliśmy na wszystkie bryły znane geometrii — ale dziury nie daliśmy rady zrobić. Wówczas Jerzy wziął puszkę w obroty i wykołatał z niej kształt tak dziwny, tak niesamowity, tak nieziemski w swej potwornej ohydzie, że się chłopak przestraszył i cisnął precz maszt. Siedzieliśmy w trójkę na trawie wokół tego potworka i patrzyliśmy na niego.

Na wieczku puszka miała wklęśnięcie, co robiło wrażenie szyderczego grymasu. Piekło nas ogarnęło. Harris doskoczył, podniósł ją i pylnął na sam środek rzeki. Kiedy tonęła, miotaliśmy w nią przekleństwami. Wróciliśmy do łodzi. Zmiataliśmy z tego miejsca i zatrzymaliśmy się dopiero w Maidenhead.
Siedział więc młody kobziarz po nocach, kiedy wszyscy spali, i grał. To też niedobrze się skończyło, bo dom przez niego zyskał złą sławę. Zapóźnieni przechodnie przystawali na ulicy i słuchali, a rankiem następnego dnia roznieśli po całym mieście, że tej nocy straszne morderstwo popełniono w domu pana Jeffersona. Opisywali ze szczegółami, jak to na własne uszy słyszeli przeraźliwe krzyki nieszczęsnej osoby i ordynarne przekleństwa i obelgi rzucane przez mordercę, po których nastąpiły błagania ofiary o litość i ostatni, śmiertelny charkot nieboszczyka.

W tym stanie rzeczy pozwolono mu ćwiczyć za dnia, w kuchni od podwórza, przy drzwiach zamkniętych. Lecz mimo tych środków ostrożności najbardziej efektowne pasaże słychać było w salonie. Matka rozczulała się wtedy do łez. Mówiła, że to jej przypomina świętej pamięci ojca (połknął go, biedaka, rekin, gdy kąpał się w morzu opodal brzegu Nowej Gwinei). Skąd to skojarzenie, nie umiała wyjaśnić.
Zauważyliśmy, że Harris ma nad wyraz smętną minę. Robił wrażenie człowieka, który wiele przeszedł. Zapytaliśmy go, czy coś się stało.
- Łabędzie! - powiedział.
Widocznie przycumowaliśmy łódź do brzegu tuż przy gnieździe łabędzi, bo w chwilę po naszym odejściu łabędzica wróciła do domu i zrobiła Harrisowi awanturę. Wyrzucił ją za drzwi. Poszła i po chwili wróciła z mężem. Harris zapewniał, że musiał stoczyć regularną bitwę z obojgiem małżonków. Ostatecznie męstwo i zręczność przeważyły szalę zwycięstwa - Harris zmusił łabędzie do odwrotu.
W pół godziny później wróciły z osiemnastu przyjaciółmi! Rozgorzała straszliwa bitwa - tak przynajmniej wynikało z jego trochę niejasnej relacji. Łabędzie chciały wyciągnąć Harrisa i Montmorency'ego z łódki i utopić. Harris przez cztery godziny bohatersko się bronił.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

No co tam, jak tam?