Niesamowite jest to, co potrafi Kevin Hearne. Szósty tom przygód
Żelaznego Druida, a ja odkrywam w nich ogromne pokłady świeżości. Kolejna książka,
a ja bawię się coraz lepiej. Jeszcze bardziej fascynuje mnie fakt, że autor z
każdą kolejną opowieścią jest lepszy od poprzedniej, a wydawałoby się, że ta
poprzednia jest znakomita. Już sam początek „Kroniki wykrakanej śmierci”
sprawił, że na przestrzeni kilku stron, moje podejście do tekstu, zmieniało się
diametralnie. Przez głośny śmiech, konsternacje poprzez osłupienie, smutek, aż
do nostalgii.
Każdy tytuł książki, to zupełnie inna opowieść, w zupełnie nowej
scenerii, ale każda się ze sobą łączy. Każdej pozycji towarzyszyły inne stany
emocjonalne. Jeżeli „Miedzy młotem a piorunem” wydawało mi się najbardziej przygnębiająca,
to „Kronika…” jest jeszcze bardziej depresyjna. Nie ze względu na wspominki czy
też tragedie jakie towarzyszą bohaterom w teraźniejszości, ale po prostu
wszystko pierdyknęło. Karma dopadała Druida z każdą minutą. Gdzie się nie
ruszył, tam czyhała na niego śmierć, ale tym razem nie mógł liczyć na Morrigan.
Zdany sam na siebie, musiał przy życiu utrzymać nie tylko siebie, ale również Granuaile
i Oberona. Co prawda uczennica stała się pełnoprawna Druidką, ale z doświadczeniem
było u niej kiepsko. Rudowłose dziewczę nie było bezbronne, jednak wróg, przed
którym trzeba było uciekać, przewyższał ją w każdym aspekcie. Widzimy
niesamowitą przemianę, jaką przechodzi. Te wszystkie potyczki, starcia i
wydarzenia, miały na nią niesamowicie mocny wpływ i niestety nie poszły w tym
dobrym kierunku. No ale nie można się jej dziwić, nawet Atticus nie jest
specjalnie tym zdziwiony.
Szósty tom Kronik Żelaznego Druida, jest naszpikowany wydarzeniami.
Ciągle coś się dzieje, ciągle zmieniamy lokalizacje i poznajemy nowych
przeciwników. Odwiedzamy Polskę, skosztujemy tam najlepszej potrawy, ale to tylko
ułamek całej tej historii. Ta część serii jest zdecydowanie najszybsza. Nie ma
czasu na odpoczynek, sen czy też opłakiwanie. Jeżeli czytacie i myślicie, że
teraz jest najlepszy moment na wzięcie głębokiego oddechu, to wiedzcie, że właśnie
wdepnęliście w pułapkę.
Mam jedno zastrzeżenie co do „Kroniki wykrakanej śmierci”. Na samym
końcu pojawia się pewna postać, która będzie nam towarzyszyć w siódmej części…
i jestem zawiedziona. Nie lubię bohaterów, które za swój styl uważają:
cwaniactwo, buractwo i wieśniactwo. Ja rozumiem, że człowiek mógł wiele
przejść, rozumiem, że nie miał w życiu lekko, ale dlaczego autor sięgnął po
najbardziej wkurzającą mnie metodę? Jak na razie nie dochodzi do mnie głos
rozsądku, jakim jest: przecież Kevin nigdy cię nie zawiódł. Po prostu teraz
jest bardzo zniesmaczona.
Czy mi się wydaje, czy w ostatnim akapicie recenzji piszesz o tym starym dziadzie?;> Jeśli tak to mogę się z Tobą zgodzić. Też wydaje mi się to nietrafionym pomysłem. No chyba, że ma to być obecność chwilowa i służąca jakiemuś konkretnemu celowi. Jeśli nie, to wydaje mi się, że autor stara się wprowadzić do swojej historii zbyt wiele postaci i w pewnym momencie może nie zapanować nad wszystkimi :/
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o te "cwaniactwo, buractwo i wieśniactwo", to przecież te epitety idealnie opisują Kojota :D Już go nie lubisz ?;>
Pozdrawiam!
Ale kojot nie jest wieśniakiem i burakiem! Jest największym cwaniakiem na świecie, owszem :D Ale nie obraża bezcelowo, nie jest chamski itd. Kojot jest najlepszy :D co do ostatniego akapitu, to tak chodzi mi o starego dziada. Wypowiedziała ta postać ile? 2-3 zdania? I tak mnie wkurzyła, że musiałam się wyciszać! Mam nadzieję, że szybko ustawią ziomka do pionu, bo szlag mnie trafi.
Usuń